Strona:PL Joseph Conrad-Banita 229.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rzę oczy i oczy jego kłamać nie mogły. Drżał zbliżając się do mnie. Drżał i płonął. Spójrzże sam na mnie o! królu mórz! Sam kiedyś młodym byłeś, spójrz i powiedz, czy mógł kłamać wobec piękności mojej.
Stała dumna młodością swą, świeżością, pięknością, wyzywająca, królewska, lecz nagle ruchem nieśmiałym i pokornym zwróciła się ku domostwu, lękliwy i tkliwy wzrok wlepiając w drzwi zamknięte.
Luigard spojrzał też w zamknięte podwoje; coś nakształt nieufności przemknęło w jego oczach:
— Jeśli i tym razem nie usłyszał twego głosu — to go tu niema, lub snem wieczności zasnął.
— Jest tu, szepnęła z pewnym niepokojem — jest, wszak od trzech dni czeka cię panie! Czeka dni, noce i ja z nim, wzroku nie spuszczając z jego twarzy, oczu, ust, starając się pochwycić błąkające się na wargach słowa, sam oddech jego. Chodzi wzdłuż rzeki, tam, nazad i mówi coś do siebie, lecz słów nie rozumiem, chociaż jak cień chodzę za nim. Obcym mi duchom, duchom swego snać plemienia skarży się z tego, co go boli... A coś go strasznie boleć musi. Do siebie mówi nie do mnie. Co go boli, co zamyśla? Czy się ciebie, panie! lęka, czy śmierci? Czego pragnie? Czego żałuje? Wszystko to w słowach jego być musi, lecz ja nie wiem... nie rozumiem. Mówię do niego, nie odpowiada, nie słucha. Jak cień idę za nim, w słuch zmieniona cała, może dźwięk jaki pochwycę? Nic! Słowa jego jak myśli daleko w obcej, nieznanej mi krainie... Gniewa się, odwraca odemnie, gdy go ręką dotknę, by zbudzić z zadumy, w którą wpada, a wówczas milczy i tylko oczy ma tak żałośne...
Sama wzniosła na kapitana najżałośniejsze ze