Strona:PL Joseph Conrad-Banita 234.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

chwilę ponury i dziki. Po chwili schodził z ganku, a ciężkie jego kroki odbijały się echem w ciszy poranku, w głuchej, burzę zwiastującej ciszy.
Usłyszała go. Cień padł na jej czoło, słowa skonały na wpół rozwartych wargach, niedomówione padły na jej piersi, padły na rosy, na kamienie, na kwiaty, na ciernie, na to wszystko, co stanowi samo dno serca.







IV.


Poczuwszy grunt dziedzińca pod stopami, Willems wyprostował się, zesztywniał, a zbliżając się pomału do kapitana, patrzył nań tak, jak gdyby niezdolen był widzieć co bądź oprócz tych rysów znanych sobie, tej siwej głowy, od której oka oderwać nie mógł. Odkąd zszedł z tarcic wykładających ganek, ustał głos jeko kroków i cisza objęła dziedziniec, spuszczając się z chmur czarnych, z nieruchomych, wyczekujących pierwszego podmuchu zbliżającego się huraganu. Po przez tę ciszę Willems szedł jak gdyby wzdętą piersią i zesztywniałem ramieniem pruł rozhukane, opanować się nie dające fale, aż się zatrzymał o pięć czy sześć kroków od stojącego jak wryty na miejscu kapitana. Zatrzymał się, gdyż poprostu nie zdolen był postąpić kroku dalej. Schodząc z ganku, miał zamiar poklepać starego przyjaciela, dawnym zwyczajem, po ramieniu, teraz kapitan wydał mu się wyższym niż był, silniejszym, nieprzystępnym. Zdawało mu się, że go widzi po raz pierwszy w życiu.
— Nie wierz... — począł i zająknął się, przeł-