Strona:PL Joseph Conrad-Banita 238.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

łów, jednem potrąceniem, lecz nie zdobył się na to, wołając tylko gniewnie:
— Puść mię! puść!
Ramiona kobiety oplatały go tem ciaśniejszym uściskiem. Starał się z nich wyswobodzić ostrożnie, zgrzytając zębami i szarpiąc się. Odepchnął ją, aż się potoczyła po ziemi.
— Ostrożnie kapitanie! ostrożnie, — zagrzmiał głos Willems‘a.
Luigard na dźwięk głosu tego wytrzeźwiał zupełnie. Znany mu był z dni dawnych, lepszych, słyszany nieraz w chwilach niebezpieczeństwa i w innych, gdy temperował wesołem, przyjacielskiem ostrzeżeniem, wybuchy temperamentu lub złego humoru kapitana. „Ostrożnie, ostrożnie kapitanie“, wołał nań często żywy, dowcipny ten chłopiec! Nie brakło rozumu i dowcipu temu Willems‘owi. Gdybyż był wytrwał, trzymał z nim... Luigard spojrzał niemal pogodnie na Willems‘a, wołając:
— Każ jej, by mię puściła.
Willems zawołał na kobietę. Ani drgnęła. Kapitan zaczynał się znów niecierpliwić, zdejmował go też lęk jakiś.
— Powiedz jej, powiedz, by odeszła — wołał — dość mam tego.
— Odejdzie — odparł spokojnie Wilems. — Stoisz kapitanie na jej włosach i tem ją zatrzymujesz.
Luigard odskoczył w bok. Kobieta podniosła się, wpół zakrywając twarz dłońmi. Willems, trzymając się zawsze sztywno i wyniośle, zatoczył się na nogach. Kapitan obrzucił go gniewem, pełnem złości spojrzeniem.
— Co mi masz do powiedzenia? — spytał mrukliwie.