Strona:PL Joseph Conrad-Banita 244.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Głos jego zniżył się do szeptu. Luigard słuchał uważnie, z brodą w ręku, drugą dłonią podpierając łokieć, ze spuszczonemi powiekami. Nie podnosząc oczu zamruczał.
— Ha! jeśli chcesz wiedzieć, targowała się ze mną o twe życie, jak gdyby rzecz ta miała jakąbądź cenę i warto było o tem myśleć i mówić.
— A! — żachnął się Willems, — a od trzech dni spokoju mi nie dawała, bym ci odjął twoje! Obmyślała zasadzki, szukała miejsc, w których najłatwiej jej będzie zarzucić zdradliwe pęta na twe nogi, obalić tak, bym mógł łatwo powalonego ubić. Taka to... Słowo honoru...
— Twego honoru... — mruknął Luigard, lecz Willems nie zwracając na to uwagi, ciągnął:
— Fałszywa, okrutna, zdradziecka! Nie wierz kapitanie!.. Szukałem rozrywki, czegoś, coby mnie wybawiło od nudy i tęsknoty, od własnych mych myśli, w długiem jak wieczność wyczekiwaniu ciebie. Wówczas... spojrzyjże na nią! Wówczas opanowała mnie, jak gdybym już sam do siebie nie należał. Opanowała zupełnie, całkowicie, nie pozostawiając mi nic, na czem bym się mógł wesprzeć, nic, z czembym się mógł wymknąć, ja, biały, kulturalny, inteligentny europejczyk jej, dzikiej, nie mającej więcej rozumu od zwykłego zwierzęcia. Znalazła na mnie sposób i odrazu zrozumiała, że już po mnie! Dręczyła mnie, nałamywała jak igraszkę. Trwożyło mnie to, zdawałem sobie z tego doskonale sprawę, ale i z tego także, że się jej oprzeć nie potrafię i to, to zwłaszcza przerażało mnie bardziej niż cierpienie, niż upadek sam i jego następstwa. Straszne to!
Willems głos zawiesił, oddychając z trudnością. Luigard stał zasłuchany jak dziecko, któremu pra-