Strona:PL Joseph Conrad-Banita 250.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pomyślę, że z całego mego życia, przeszłości całej, pracy, zdolności, nadzieji, została mi tylko ta kobieta i ty, kapitanie, ty, któregom śmiertelnie obraził...
Skrył twarz w dłoniach, a gdy je od niej odjął, znikły z niej resztki panowania nad sobą. Rozpacz doszła do obłędu. Złożył błagalnie dłonie.
— Gdzie chcesz... jak chcesz... wyspa bezludna... wszystko... byle nie tu. Przysięgam — mówił.
— Ciszej — krzyknął Luigard, czuł bowiem, że ogłuchł naraz najzupełniej.
A i widzieć było coraz trudniej. Światło poranne znikało stopniowo z dziedzińca, z wybrzeża, z rzeki. Mrok leśny wysuwał się coraz dalej, ogarniał wszystko pod czarnych jak noc obłoków skrzydła. Powietrze było duszne nie do wytrzymania. Luigard rozerwał na piersiach surdut, otarł z potu czoło, odsapnął parę razy i patrząc na Willems‘a, mówił pomału:
— Nie przysięgaj! Słowa twoje nie mają dla mnie żadnej wagi. Przyszłością twą i życiem mam prawo się rozporządzać. Słuchaj mię uważnie i uważaj siebie za moją własność, za mego więźnia...
Willems zesztywniał, wstrzymał oddech w piersiach.
— Pozostaniesz tu — ciągnął kapitan — nie wart jesteś wracać śród ludzi, bo kto zrozumie, co się w tobie kryje? Nie ja, w każdym razie. Pomyliłem się na tobie, zawiodłem i pozostajesz dla mnie zagadką. Muszę cię tu trzymać jak pod kloszem. Puszczony swobodnie śród niczego się nie domyślających ludzi, mógłbyś znów kłamać, szalbierzyć, zdradzać dla przypodobania się chociażby pierwszej lepszej dziewczynie. Mógłbym cię zastrzelić ale nie zastrzelę. Przebaczyć ci też nie mogę. By przebaczyć, trze-