Strona:PL Joseph Conrad-Banita 252.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Coś wyrzekł, o Radży Laut! — zawołała.
Powiew wiatru poruszył jej czarne włosy i nagle zaszumiały drzewa zbudzone ze swej nieruchomości pod czarnych chmur oponą, zaszumiały, porykując naraz wszystkimi konarami, słaniając wierzchołki tak, że las zdał się wznosić i opadać, jak hydrą porwane morskie fale.
W zwróconem na kobietę spojrzeniu Luigard‘a zamigotało współczucie.
— Rzekłem mu — mówił — że pozostanie tu na zawsze... z tobą.
Pod burzliwem, czarnem niebem trzy te stojące naprzeciw siebie ludzkie postacie zdawały się cieniem na tle mrocznem i bladem zarazem, Aïsza zwróciła się do Willems‘a, który stał jak wryty i zdawałby się skamieniały, gdyby nie rwał sobie włosów. Popatrzyła na niego chwilę, poczem, zwracając się do kapitana, zawołała gwałtownie:
— Kłamiesz! kłamiesz jak wszyscy „biali“ i dobrze, że cię Abdulla pobił... zniszczył...
Słowa z pod serca wypłynęły jej teraz pianą nienawiści na usta. Rada by je zmienić w zatrute strzały, w błyskawic węże, w huczące gdzieś daleko pioruny.
Willems opuścił ramiona, mruczał coś, w czem ucho kapitana pochwycić mogło ciche:
Pery well!
Lecz Luigard nie zwracał na to uwagi i starając się dojrzeć Willems‘a w spowijających go bladych cieniach, ciągnął:
— Co do reszty świata, zamknięty on przed tobą i nikt mi nikczemności twej nie rzuci w oczy i nie będzie takiego, coby mógł naigrawać się ze mnie: „Oto łotr, którego Luigard wypiastował sobie“.