Strona:PL Joseph Conrad-Banita 258.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zwarty, z rękoma wyciągniętemi przed się, głową spuszczoną, wtuloną w ramiona. Dawał krok naprzód, natychmiast odpychany w tył lub na bok, potykał się, zatrzymywał. Aïsza szła za nim krok w krok, zatrzymując się, gdy zbierał siły do dalszej walki z rozhukanymi żywiołami, słaniając się, starając się wraz z nim i za nim przebić przez deszcz, wicher, ciemności, do zalanego upustami z chmur domostwa. Nic się już rozróżnić nie dawało: ni rzeka od lądu, ni ziemia od chmur na niebie, ciemności opuściły się z ulewą i zalały jak ona drzewa, krzaki, domostwo, płoty.
Włosy im lgnęły do czoła i ramion, ciężkie jak z ołowiu przemokłe suknie, lgnęły do ciała, tamując ruchów swobodę. Brnęli przez deszcz i ciemność cierpliwie, byskawicami zielonkawemi oślepiani, słysząc nieustanny huk grzmotów, trzask walących się drzew, świst i jęk wiatru, łzawe deszczu szlochanie, podobni do widm topielców, wyłaniających się z nurtów rzeki, by zwiedzić wodami potopu zalaną ziemię.
Na lewo drzewa zdawały się występować z ustawionego przed wiekami szeregu, czarne, jęcząc skargą ustawiczną, płacząc każdą miotaną wichrem gałęzią, każdym liściem drżącym. Na prawo, śród smug drzew, zarysowały się czarne ściany domu, z którego śpiczastego i twardego dachu woda spadała zbitą, ciężką kaskadą, rozbryzgując się na schodach i ganku. Przed progiem uformowało się małe jezioro, a gdy Willems chciał je przebyć, czuł pęd wody, jak w górskim potoku. Parę stopni zaniesionych mułem, sterczało nad wodą. Udało mu się wskoczyć na nie. Odetchnął. Był pod dachem.