Strona:PL Joseph Conrad-Banita 260.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wchodź tu — rzekł sucho. — Chcę być sam.
Wszedł do domu, pozostawiając drzwi otwarte.
Nie poruszyła się, zrozumiała jeśli nie słowa, to głos... głos nie podobny do tego, którym niedawno szeptał jej zaklęcia i miłosne przysięgi, tam, nad strumieniem, w lesie, gdy się nie gniewał nigdy, a uśmiechał zawsze... Oczu nie odrywała od ciemni drzwi otwartych, lecz wypuszczone z żelaznych uścisków jego ręce podniosła w górę, opuściła na głowę i rozplatając czarne, zmokłe warkocze, stała pochylona i zadumana, gorzką zadumą daremnych żalów.
Grzmoty oddalały się, cichły, deszcz ustawał, wicher przeniósł lub przedarł chmur całuny, bielało światło wstającego gdzieś poza chmurami świtania. Z głębi domu dolatywał ją jego oddech. Był tam sam, nie chciał jej. Cóż było w jego sercu, w myśli, w zamiarach? Co? Nie wiedziała, wiedziała jeno i czuła, że coś nieodwołalnego a odmiennego bardzo od tego, co było w dniach słonecznych nad ruczajem, w gaju...
Z pół otwartych ust jej uleciało westchnienie ciche, głębokie, pełne żalu i trwogi, tej trwogi, z jaką stajemy przed rzeczą nieznaną, a nieuniknioną, wobec osamotnienia i opuszczenia, w zwątpieniu, bez nadzieji. Z rąk wypuściła rozplecione warkocze i opadając powolnym ruchem na ziemię, skryła twarz w ich żałobnych obsłonach. Myślała o nim, o dniach słonecznych, nad ruczajem, w gaju... Siedziała na ziemi, u drzwi domu, w opuszczonej postawie płaczki, czuwającej u rozwartej mogiły.