Strona:PL Joseph Conrad-Banita 261.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
CZĘŚĆ V.


I.


Almayer siedział na werandzie swego domu, wsparty łokciami na stole, patrząc z roztargnieniem przed się na młodą trawę porastającą na dziedzińcu, na wązką wybrzeżną groblę, u której stały uwiązane łodzie, a dalej wysoki dwumasztowiec Luigarda, podobny do macierzy śród rzecznej swej dziatwy. Patrzył na rzekę, w lasu gąszcz, pokrywający brzeg przeciwległy. Patrzył na to wszystko z obojętnością i wzgardą. Przedmioty te, w swej prozaicznej konkretności, zdawały mu się obrazującymi myśl śród nich powstałą, nieujętą a realną, niewidzialną a upartą, co majacząc przed nim niezbytą pokusą, przysłaniała rzeczy zewnętrzne.
Słońce kłoniło się ku zachodowi. W jego skośnych promieniach snuły się nitki białawe, wyżej pasma i kłębki mgliste. Na wschodzie, ponad czarnych lasów zwartą jak mur linją, kłębiły się chmury, nasuwały coraz bliżej pomału, cicho, jak gdyby ociągały się z zakłóceniem pogodnego i melancholijnego tego zachodu. W pobliżu domostwa, jak okiem sięgnąć, rzeka pustą była, z nieruchomemi u brzegu barkami, tylko prąd jej unosił ku ujściu olbrzymi pień złamanego drzewa, na który stojąca wzdłuż wybrzeża le-