Strona:PL Joseph Conrad-Banita 262.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

śna brać zdawała się patrzeć z litością, witając pokonanego powiewem zielonych konarów.
Almayer z głową w obu dłoniach a łokciami na stole, siedział pełen wzgardy i nienawiści dla wszystkiego, co go otaczało: do rzeki, lasu, trzęsawisk i szafirowego nieba; do tego pnia, co spływał w morze, do morza, co tam, za lasami, połyskiwało, mieniło się złotem, rubinami, szmaragdami pod zachodzącem słońcem. Wszystko to było mu nienawistne; wszystko z dawien dawna, klął co rano, co wieczór, żałując życia, które tu marnował, a co mu miało lepszą i upragnioną opłacić przyszłość. Czuł to, co czuć musi sknera na widok skarbów, do których rości pretensję, a których doścignąć nie może.
Odsunął stół gestem niecierpliwym złego humoru, wychylił się za balustradę galerji, puszczając wzrok w dół i w górę rzeki, tej rzeki, której wody, zapewniłyby mu fortunę, gdyby...
— Pal go! — mruknął, a że sam był, powtórzył głośno:
— Bydlę!
Zwierciadło rzeki pociemniało, dwumasztowiec kołysał się na kotwicy wysmukły, wyniosły, istne cacko lekkości. Cienie wieczoru rozpełzły się śród zarośli, podnosiły w górę, dosięgały niemal szczytów drzew niebotycznych, na które z góry opuszczały się chmury. Nagle ostatnie pogasły blaski, słońce zapadło, kopuła nieba pociemniała, a śród chmur migotało zaledwie parę gwiazd, zapalając się, to gasnąc, w miarę przepływających nad ziemią obłoków.
Almayer był niespokojny. Ali nakrywał do stołu, a szczęk szkła lub sztućców drażnił go. Teraz Ali stanął na progu, a Almayer, pomimo pochłaniają-