Strona:PL Joseph Conrad-Banita 267.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

młoty biły w skronie i w uszy. Zdawało się, że zesztywniał na krześle, siedząc z wyciągniętymi nogami, osłupiałym wzrokiem i obwisłą wargą. Kto powie, co pod podjętemi na czole jego brwiami przemknęło planów, zamysłów egoistycznych, nikczemnego lęku, zazdrości i tym podobnych samo dno duszy ludzkiej zalegających, częstokroć w ciągu całego życia nie zbudzonych, instynktów.
— Tak będzie najlepiej — wymówił wreszcie głośno.
Przeląkł się własnego głosu, porwał się z miejsca.
— Nie łatwo podejść Luigarda — myślał — ale spróbuję, muszę ryzykować... innego niema wyjścia. Powiem jej... zrozumie, choć głupia i szalona... Djabli mi ją tu przynieśli! A... jeśli się i to nie uda? Jeśli się wygada przed kapitanem? Baba ustawicznie językiem miele. Ha! wywinę się jakoś, Luigard mię nigdy nie pochwycił na kłamstwie, uwierzy temu, co powiem, zresztą, niema innej rady... niema.
Stał długo wpatrzony w posadzkę werandy. Stał, jak gdyby czekał, aż się wahadła myśli jego uspokoją, zatrzymają.
Po lewej ręce miał przed sobą, u końca biało pomalowanej ściany, w głębi galerji, drzwi zamknięte. Nad drzwiami czernił się nadpis: „Luigard et C.“ Prowadziły one do biura faktorji. Wnętrze domu, które Luigard kazał budować i meblować, wydając przybraną swą córkę za mąż, urządzone było z niesłychanym, jak na miejscowość tę zbytkiem i w kancelarii znajdowało się biurko, wysokie krzesło na śrubie, police i nawet kasa ogniotrwała,