Strona:PL Joseph Conrad-Banita 271.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nikogo, nigdy bardziej od Willemsa. I teraz, po zdradzie, co się zdawała pozbawiać tego ostatniego na zawsze sympatji kapitana, Almayer nie uspokoił się bynajmniej, a widok Johanny podniecał jego niepokoje.
Widywał ją co prawda rzadko, nigdy w dziennej dobie, lecz o wieczornej, gdy niebo zachodziło opalonemi barwy, lub gdy się gwiazdy na ciemnych zapalały szafirach, dostrzegał jej szczupłą postać na ścieżce dziedzińca, lub na wybrzeżnej grobli. Parę razy, gdy na werandzie przy lampie wczytywał się w gazety z przed pół roku, przywiezione przez kapitana, słyszał skrzypienie schodów pod jej stopą. Wstępowała ostrożnie, powoli, niosąc w chudych ramonach swe dziecko, którego pulchne rączki, trzymające się ramion matki, mało co były mniejsze od rąk Johanny. Wówczas spostrzegając go, siedzącego z „North China Herald“ w ręku, stawała przed nim, obrzucając go natarczywemi naleganiami i płaczliwemi skargami. Próżno wyczekiwała codzień męża: kiedyż wróci? Pytania te kończyły się potokami łez, histerycznym krzykiem, wymysłami, gdyż oczywiście Almayer, sam Almayer winien był długiej, niczem nie dającej się wytłómaczyć nieobecności jej męża. Sceny te wybuchały, kiedy się Almayer najmniej ich spodziewał; napełniały wrzaskiem dom i faktorję całą, kończyły się klątwami i do grzmotu podobnem zatrzaśnięciem drzwi, za któremi późno w noc słychać było płacz nieutulony. Tego jednak wieczoru dom był cichy i nic nie przeszkadzało Almayerowi w układaniu planów i rozważaniu możebności ich następstw. Szło o to, czy Johanna okaże się sprytną, a Luigard łatwowier-