Strona:PL Joseph Conrad-Banita 272.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nym, czy Willems chwyci się możności ucieczki za jakąbądź cenę. Na szalę swych najgorętszych pragnień Almayer rzucał lęk, mogącego wyniknąć poróżnienia pomiędzy nim samym a Luigardem, co go posądzi może o udział w ucieczce swego „więźnia“. Że to podrażni kapitana, nie ulega wątpliwości, lecz aby się aż miał z zięciem i ojcem swej dziedziczki poróżnić o tych ludzi, skoro mu z oczu znikną... Jego „więzień“! co za dziwactwo! Wcześniej czy później Willems umknie. Wytworzona kaprysem kapitana sytuacja nie mogła trwać wieczyście. A i etyka szczególna: nie wolno zabić, lecz torturować wolno i to kogo: zbrodniarza, zdrajcę, co wytworzył tyle przykrości, ambarasów i był arogantem, jakich mało... w worku zaszyć pełnomocnika Luigarda! Almayer czuł, że w nim wzbiera gniew przeciw kapitanowi, czynił go odpowiedzialnym za wszystko, co przecierpiał i cierpi: za doznane obelgi, za dręczący go obecnie niepokój, za przymus, jaki musiał sobie zadać, by obmyśleć coś, co położy koniec romantycznym, dziecinnym wybrykom kapitana.
Ludzie dziecinnieją na starość, a bądź co bądź przedsiębiorczy kapitan młodym nie był...
— Pal go! — zaklął Almayer i dodał:
— Gdyby łotr ten nie żył, byłoby najlepiej.
Przeciągnął się, poskrubując frasobliwie głowę. W wyobraźni jego przedstawił się obraz przyszłości: jego własna osoba leżąca w łodzi, dobijającej do brzegu o jakie... a no! o piętnaście dajmy na to, yardów od miejsca zamieszkałego przez tego łotra, boć przecie gdzieś mieszkać musi a i żyć... Co za zbyteczny wydatek! Otóż w łodzi będą strzelby.