Strona:PL Joseph Conrad-Banita 275.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

czało mu, że obcą była „Sirani“ i szpetną. Teraz skrzywił się, pozbierał z ziemi koce i poduszki. Nie jego rzecz, co oni tam z sobą mówić mogą. Szpetna i przywiódł ją sam Radży Laut. Alego rzecz posłanie przygotować, faktorię obejść, przekonać się, czy wszystko w porządku... a potem samemu pójść spać.
Przeciągnął się, uśmiechnął do poduszek i koców, spróbował czołem, czy dość miękkie... Musiał się zdrzemnąć, gdyż zbudził go krzyk kobiecy, podniesiony do najwyższej nuty, a urwany tak nagle, jak gdyby mu sama śmierć koniec położyła. Ali odskoczył od poduszek, koców, hamaku i jednocześnie drzwi kancelarji otwarły się, wybiegł z nich Almayer i porwał karafkę z wodą. Mimo pośpiechu i nagłości ruchów, wracając do kancelarji zatrzymał się chwilkę, przechylił karafkę do ust, zapewne dla odświeżenia sobie gardła, poczem zamknął za sobą szczelnie drzwi kancelarji.
Ali, o mało że nie potrącony przez Almayera, który obecności jego nawet nie zauważył, ani drgnął. Aha, obca kobieta krzyknęła, płacze. Ciekawość, do której zresztą nie był zbyt skłonny, budząc się w nim, spłoszyła sen z powiek. Oczy utkwił w drzwi zamknięte. Co tam zaszło? Co się działo? Osobliwość! Stał z otwartemi ustami dopóki nie usłyszał klapnięcia klamki. W mgnieniu oka był przy balustradzie, wychylony na dziedziniec, zapatrzony w gwiazdy i ani drgnął, chociaż słyszał zbliżające się kroki Almayera za swymi plecami, posuwane krzesła.
— Ali! — zawołał Almayer.
Ponury był i zamyślony. Sługa, zbliżając się do