Strona:PL Joseph Conrad-Banita 281.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie jestem ciekaw ich imion i zalet. Niech ich porwą... Widzę, że nic pani nie zostawili? Nic? nic?
— Mam dwieście dolarów i jeszcze z piętnaście — odpowiedziała Johanna wystraszonym głosem.
Almayer odetchnął swobodniej, uspokoił się i mówił uprzejmie:
— Wystarczy! No, niezbyt to wiele, ale wystarczy. Trzeba, żebyś się pani, mistress Willems, porozumiała z tymi ludźmi. Obecność moja zaszkodzićby tylko mogła. Trzeba będzie dać im zadatek, ale nie wielki... resztę obiecać. Dotarłszy do miejsca, znajdziesz pani radę i kierownictwo męża. Aha. Nie zapomnij powiedzieć mu, że kapitan Luigard u ujścia rzeki, na północy. Będziesz pamiętać? Na północy. Zresztą... kapitan Luigard już nie żyje.
Johanna drgnęła. Almayer ciągnął szybko:
— Dałbym pani pieniędzy, jeślibyś potrzebowała, słowo honoru, dałbym. Powiedz proszę mężowi, że ja to wysłałem panią do niego i powiedz także, by śpieszył, nie tracił czasu... A i to także, że się spotkamy kiedyś. Nie umrę spokojny, zanim się z nim nie spotkam... raz jeden, jedyny. W sercu go noszę... głęboko! i pomyśl na co się obecnie dla niego narażam?...
Johanna porwała jego rękę i do ust ją podniosła.
— Mistress Willems! co pani robi? — zawołał Almayer, ale ona potrzebowała dać ujście swej wdzięczności.
— Dobrym jesteś o panie! — wołała — dobrym, wspaniałomyślnym, szlachetnym! Co dzień, ale to co dzień modlić się będę za ciebie, modlić się do wszystkich świętych a kiedyś może...