Strona:PL Joseph Conrad-Banita 282.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech się pani tem nie ambarasuje — wywijał się jak mógł Almayer. — Strzeż się kapitana, to główne. Szczęśliwy jestem, żem mógł... w tak smutnem położeniu... Proszę mi wierzyć...
Stali naprzeciw siebie. Pochylona twarz Johanny w żółtem świetle lampy, wyglądała jak zbrukana, stara, bardzo stara i pożółkła rzeźba z kości słoniowej. Almayer przypatrywał się jej z zadowoleniem.
— Jakie to niedołężne, szczupłe, słabe — myślał. — Dmuchnąć i po niej. Zrozumiała mię wreszcie chyba. Ale czy antrepryzę szczęśliwie doprowadzi do końca, w tem rzecz!
Gdzieś w głębi dziedzińca ozwał się gniewny głos Alego.
— Kto pozwolił zamykać bramę? — gderał. — To mi stróż! Głupcem jesteś i tyle. Wszak jeślim wyszedł, to znaczy, żem miał wrócić, a tu brama zamknięta.
— Uciekam — zawołał Almayer. — Ali wiedzie tego... tego człowieka. Bądź pani spokojną...
Na dziedzińcu rozległy się kroki nadchodzących, Almayer znikł w głębi domu.







II.


Przez pół godziny Almayer, pragnący zostawić Johannie dość czasu do omówienia wycieczki z wioślarzami, przechadzał się po faktorii tu i tam, zaglądając w różne zakątki, w które z dawien z dawna nie zaglądał i to, aby uniknąć spotkania z oszukującym go pracowicie Alim.