Strona:PL Joseph Conrad-Banita 287.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ponad czarną linją lasu świetlany rąbek, znak wschodzącego dnia. Przed szałasem stał Almayer i wymachując ćwiartką papieru, wołał niecierpliwie:
— Prędzej Ali! Prędzej!
Zajść musiało coś niezwykłego. Istotnie trzeba było jak najprędzej jak najlepszą łódź szykować i płynąć po króla mórz. Ali wzruszony, przestraszony nawet, próbował opozycji. I on w Sambirze nauczył się ociągać z pośpiechem.
— Jeśli idzie o pośpiech — prawił — trzeba wziąć jak najmniejszą, jak najlżejszą łódkę.
— Jak największą — komenderował Almayer, o którym można było przypuszczać, że zmysły postradał, tak wyglądał zmieszany. Zwołaj wioślarzy jak najzręczniejszych, najsilniejszych.
Ali pobiegł budzić ludzi. Zaspani, wychodzili na dziedziniec, poziewali, ociągali się: ten nie jadł jeszcze śniadania, tamten chciałby wypić, ów uskarżał się na ból głowy i kości, a tamten znów był zupełnie słaby. Rudla niepodobna było znaleźć, łódź, której używano tylko do połowu wielorybów, zardzewiała na łańcuchu. Ali napędzał, biegał i obstawał przy swojem.
— Niema dla pośpiechu jak łupiny orzechów — wołał, a łupinami zwał ulubione sobie, o jaskółczym locie, łódki.
Spuszczono wreszcie ciężką przez Almayera żądaną łódź, obsadzono głodną, niechętną, zaspaną załogą. Almayer z brzegu przypatrywał się wszystkiemu. Słońce już było weszło i dzień był pogodny. Pobiegł na chwilę do domu. Domownicy zdumieni byli zniknięciem w nocy obcej kobiety. Pozostawiła swój bagaż, lecz uwiozła z sobą dziecko. Almayer