Strona:PL Joseph Conrad-Banita 292.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

długą, aksamitną, łapą; przyglądały się łodzi, spuszczały się jak po jedwabnych sznurach z nadpowietrznych swych krużganków tak nizko, że wyciągnięciem długopalczastej łapy mogły dotknąć śpiących lub leżących cicho ludzi, potem z niczem nie umotywowanemi grymasami i wyszczerzaniem szczęk wydatnych, uciekały, biły się, drapały śród liściastych swych szlaków. Mały, barwny, blasku szafiru ptaszek nadleciał na słonecznym promieniu, połyskując nad łodzią niby płatek przepojonych słońcem lazurów południa. Jego małe, okrągłe, jak djamenty świecące oczka, zdawały się dziwić tej tak tu niezwykłej, a tak cichej i nieruchomej masie rzeczy. Zawisł nad łodzią, migocąc skrzydłami i sypiąc z nich żar iskier, potem wzbił się w górę z gwizdem, przeszywającym ciszę snu — do ciszy śmierci tak bardzo podobną.







III.


Z odpłynięciem Luigarda samotność zwarła się dokoła Willemsa, samotność ostatecznego opuszczenia, banicji, opadłych nadzieji. Cisza, w której napróżno rozlegałyby się krzyki rozpaczy, buntownicze, daremne wybuchy.
W sercu banity zapanowała też cisza dni beznadziejnych, wspomnień niezbytych. Wspomnień i żalów, bynajmniej wyrzutów sumienia, na uczucia te bowiem nie bywa miejsca w duszy ludzi przepojonych samopoczuciem swej wyższości, która pragnienia ich, przedsię-