Strona:PL Joseph Conrad-Banita 295.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rozgrywający się u nóg ich dramat ludzi-pigmejów. A śród pigmejów mrowiska Willems czyż nie był najmniejszym, najsłabszym od gromady nieodwołalnie odciętym ułamkiem? Ułamek ten jednak nie myślał, nie marzył, nie śnił, w krótkich i porwanych snach gorączkowych swych nocy o niczem innem, ino o ucieczce, a myślał głębiej, niż korzenie najwyższych drzew sięgnąć mogą, bardziej porywczo, niż skrzydła orłów wzbić się zdołają, z mocą, co wszystko zdruzgotać, wszystko przeniknąć winna, z siłą, co góry i lasy przenosić mocna, z gorącością, co ocean do dna wychylić i osuszyćby mogła, z głębokością i porywczością ludzkiego serca. Wieczysty rozdźwięk, wieczyste nad człowiekiem przekleństwo, a do dostojności ludzkiej jedyny szczebel i prawo jedyne.
Trzeba było coś począć, coś obmyśleć. Nie tak znów trudno związać tratwę, płyt puścić na rzeki koryto...
Willems widział już siebie obalającym stuletnich drzew maszty, spławiającym je ze strumieni biegiem, wiążącym ljanami od lin mocniejszemi. Widział morze zbałwanione, groźne, burzliwe. Mniejsza z tem! Morze, którego przestworza pruły dzioby okrętów i łodzie skrzydlate, które objeżdżały inne, od tych przeklętych, lądy, na których byli ludzie „biali“, jemu podobni, do których tęsknił, bez których żyć nie mógł, którzy go wyratują, wesprą, zrozumieją, ocenią; lądy, gdzie jest pożywienie, odzież, są mieszkalne domy i sprzęty, łóżka, pościel, widelce i łyżki, pojazdy, kawiarnie, a i kościoły przez porządnych uczęszczane ludzi. I on, Willems, będzie się w nich modlił. Przypomni sobie pacierze, jakich