Strona:PL Joseph Conrad-Banita 296.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się wyuczył w dzieciństwie w rodzinnem swem mieście. O! wszystkie te niezbędne dodatki: potrzeby cywilizacje, kraje, kędy ludzie siadają na krzesłach, nie podwijając pod siebie nóg jak małpy, jadają na białych obrusach i porcelanowych talerzach; mają znajomych i towarzyszy, z którymi zamieniają ukłony i słowa — czcze bodaj, byle zrozumiałe, w rodzinnej mowie, co jest zasadniczem, rodzonem, elementarnem prawem ludzkiem, zupełnie takiem jak powietrze, światło, ciepło. Tam łatwo być dobrym, uprzejmym, pracować, wzbogacać się, palić cygara, robić sprawunki, kupować potrzebne rzeczy... buty przedewszystkiem, a i koszulę białą, czystą, świeżo upraną, żelazkiem dobrze wygładzoną. Tam życie, rozkosz...
I aby to osiągnąć, wystarczy ściąć drzew kilka. Kilka? Ależ jedno wystarczy! Słyszał o tem od tubylców. Tak! jedno wystarczyć może...
Porwał się z takiem rozmachem, jak gdyby najbliższe drzewo miał powalić. Porwał się, stanął jak wryty: miał w kieszeni zaledwie scyzoryk.
Rzucił się na ziemię; zmęczony był, wyczerpany tak, jak gdyby już istotnie zrąbał drzewo, związał tratwę, przepłynął rzekę i morze, zdobył fortunę. Znów mu się wzrok zapalił. Dostrzegł spływające z biegiem wody kłody... dopłynąć, dosiąść, uciec... byle uciec, mniejsza z tem, jak, gdzie, za jaką cenę... chociażby życia. Pożerało go łaknięcie swobody, ucieczki, a serce w nim zamierało.
Odwrócił głowę, skrył twarz w dłonie. Widziały mu się niezmierzone przestrzenie, horyzonty, lazury niebios i wód lazury, po których spływał kloc drzewa, z uczepionym u gałęzi widmem czło-