Strona:PL Joseph Conrad-Banita 298.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

lić do piersi to, co wiekuiście, lata i lat dziesiątki trwać będzie w słońcu, w rozkwicie, w woni. Rad by się tarzać po wilgotnej, słońcem rozgrzanej ziemi. Po co? Wszak umrzeć musi i legnie w ciepłej jej wilgoci, sztywny, zimny chłodem, co się rozgrzać nie daje, powoli, z materji przemianą wsiąkając w drzewa, co nad nim rozpościerają konary, w roje much brzęczących i barwnych motyli, a te tam inne, do samej ziemi przepadłe kohorty drobnych potworków pełzających, biegających na niezliczonych nóżkach, z rogami, trąbami, szczypcami... Wszystko to rzuci się nań, skoro tylko ścięty uściskiem śmierci legnie, rozszarpie go, rozniesie cząstkę po cząstce, atom po atomie... I nikt nie spostrzeże jego nieobecności, chociaż na zawsze zniknie z powierzchni ziemi, nikt po nim nie zapłacze, nie wspomni go...
Dziwactwo! Przywidzenie chorobliwe. Tak nie będzie, tak nic być nie może. Znajdzie wyjście, ratunek. Ktobądź się zjawi, nadejdzie, nadpłynie; ujrzy ludzką istotę, a on przemówi, opowie, zostanie wysłuchany, a nie, to siłą wymoże. Silny jest przecie... o! i jak mocny!
Dźwigał się w szalonych nadziei przystępie i znów stygł, upadał, włócząc się tak z miejsca na miejsce, dopóki, wyczerpany fizycznie zeznać musiał, że nawet fizycznem zmęczeniem duszy swej ukoić nie mógł. Mógłże zaznać chwili spoczynku w tem obszernem swem więzieniu — bez wyjścia. Dawał mu ją chyba sen ciężki, bez rojeń i wspomnień, sen ołowiany. Tęsknił za nim, jak za przerwą tortury.
Pasował się tak z sobą, cierpiał ustawiczną tra-