Strona:PL Joseph Conrad-Banita 303.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Willemsa prześliznął się po niej, szukając przeźroczystości nocnego nieba. Wywierało ono wrażenie nieskończoności, zdawało się wyższe, a powiewy lekkie wiatru podobne były do gwiadz westchnień. Powietrze było świeże, wonne. Willems poczuł lęk samotności i po raz wtóry w życiu zeznał swą małość, słabość, chciał zawołać o pomoc, lecz któżby mu odpowiedział? Czuł niezwalczoną potrzebę wyciągnięcia ramion z prośbą o oparcie, sympatię, pociechę — ale do kogo? Nie miał nikogo na ziemi i pod niebem, nikogo prócz niej, Aïszy!
W sercu wezbrała mu litość, opadł gniew; żal do tej, której przypisywał swą niedolę, ustąpił pragnieniu pociechy, zapomnienia. Na mgnienie oka czuł się zdolnym zstąpić ze swego cokółu mniemanej wyższości, odtrącić ambicję, przesądy wyższej swej cywilizacji, przycisnąć tę wierną, kochającą, do serca, szczerze, tkliwie, jak brat siostrę, równy równą. Kto wie, znajdzie może przy niej zapomnienie. Czy nie za ciężką, w miarę winy, spotkała go kara? Nieba nie znały litości! Ha! litości! Wszak o nią nie prosił, nie szukał. W objęciach Aïszy znajdzie upojenie, pod wpływem którego zwichnął się... Miałże to opłacać męką całego życia? Czuł się już upojony subtelną wonią południowej nocy, był zrozpaczony samotnością, milczeniem, wspomnieniami. Najlepsze porywy jego istoty ciągnęły go ku tej niewieściej postaci, stojącej przed nim cicho, odwołującej się do praw swej wielkiej, zupełnej miłości...
Porwał ją w objęcia, przycisnął do serca. Zarzuciła mu ręce na szyję z urwanym okrzykiem radosnego zdziwienia. Tulił ją do siebie, czekał znane-