Strona:PL Joseph Conrad-Banita 307.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

I przemknęło mu w myśli: szukają tam ścierwa, resztek jakiegoś owadu, co życie postradał. Zdjął go lęk paniczny. Przymknął oczy. Śmierć, zawsze, wszędzie śmierć! Nie chciał widzieć mrówek, dzieła zniszczenia, nic widzieć nie chciał. Zdało mu się, że słyszy głosy jakieś. Zmysłów omamienie, dręczące zmory, bo któż mógł nadejść, kto przemówić? Zresztą, co mu tam, głosy czy nie głosy. Słuchać nie będzie, nie chce...
A jednak... nadbiegały od rzeki, wiatr je niósł, słabe zrazu, teraz wyraźne:
— Wrócim wkrótce! — dźwięczało w powietrzu, w jego mózgu raczej... Ach! tak go głowa boli...
Wrócim! Wracać mogą tylko ci, co przybyli. Nikt nie wraca... wraca paroksyzm gorączki, ot i tyle! Zwarł z całych sił powieki, zamknąłby słuch gdyby mógł...
Otworzył oczy. To ta stara czarownica okrążyła pień szeroki drzewa i stoi tuż przed nim. Ręką przysłoniła oczy i patrzy, patrzy na brzeg, gdzie dawniej przybijały łodzie. Dawniej!... Jakiego tam djabła czarownica chce wypatrzeć, jakie zło wywołać na pustym brzegu? O! odeszła do swych węgli, żarn... Teraz Willems niema przed oczami jej złowrogiej postaci...
Co to? Czy mu się śni, czy na brzegu ktoś stoi? Kobieta. Wyraźnie kobieta. Spódnica czerwona i dźwiga coś zawieszonego na szyi... Postać znana i dziwna zarazem...
Zaklął przez szczękające zęby. Źle z nim być musi, skoro widzi niebywałe rzeczy i to w świetle dziennem. Zmora!