Strona:PL Joseph Conrad-Banita 308.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie! Zmora nie bywa tak wyraźną, pochwytną. Kobieta zbliża się... Ah! Johanna, jego żona! Porwał się z miejsca i stanął jak wryty, jedną tylko miał myśl:
— Czego, do djabła, chcieć może?
Johanna przechodziła dziedziniec prędko, niosąc dziecko owinięte w białe prześcieradło, ściągnięte z łóżka w kancelarii faktorji. Słońce, padając na nią, zdawało się ją oślepiać, obce otoczenie dziwić i onieśmielać. Wystraszone spojrzenia rzucała w prawo i w lewo, szukając wszędzie męża. Przystąpiwszy bliżej dostrzegła szkielet stojący pod drzewem, wpatrzony w nią rozbłysłem okiem. Poznała męża, osłupiała.
Stali naprzeciw siebie niemi ze zdziwienia, z rozbudzonem wspomnieniem rzeczy odległych, dawnych, które się obojgu zdawały tak dawne i dalekie, że ginęły w zmierzchu czasu i przestrzeni. Oczy ich spotkały się, zmierzyły z niedowierzaniem. Patrzyli na siebie jak na senne widziadła.
Johanna pierwsza przystąpiła bliżej. Owinięte w prześcieradło dziecię złożyła na ławie. Mały Ludwiś, który przerażony nocną wodną jazdą, darł się noc całą, spał teraz spokojnie. Willems przeprowadzał wzrokiem każdy ruch Johanny. Obecność jej zdawała mu się bajeczną. Co ją tu przywiodło? Jak? Zjawienie się jej wchodziło w liczbę walących się na niego klęsk. Chory i osłabiony bał się brutalnej napaści. Gotowa skoczyć na niego z pazurami. Znał ją. Kiedyś, zanim ją ujarzmił, próbowała. Ah! przynajmniej miał to za sobą, że się jej pozbył na zawsze. Wróciła! Aha! Zapewne by przypatrzeć się jego konaniu.