Strona:PL Joseph Conrad-Banita 309.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle Johanna przystąpiła i obejmując jego kolana, osunęła się na ziemię, płacząc cicho. Z roztargnieniem patrzył na nią. Czego chce? Nie miał sił spytać, odepchnąć ją, odejść. W ucho mu wpadło powtarzane przez nią, śród łkań, słowo:
— Przebacz! przebacz!
Więc to ją sprowadza... aż z tamtąd... z Madasaru? Nie sąż kobiety dziwaczkami?
Wtem oczy mu zapałały. Jeśli się tu znalazła, to przypłynęła... innego nie było dojścia. Łódź!
— Łódź! — zawołał dominującym głosem i porwał się z miejsca jak szalony, przeskoczył ją, porwał za ramiona i wstrząsł nią, ale ona zawisła mu na szyi, pokrywając wyhudłą twarz jego pocałunkami. Starał się oddalić ją od siebie, odwracał twarz, wywijał się od zbytnich całusów, myślał tylko o jednem: przybyła, więc jest łódź, ujście, zbawienie. Pasowali się z sobą. Willems wołał:
— Daj że pokój! słuchaj!
Spotkanie małżonków po długiej rozłące podobniejsze było do walki na pięści, niż do powitania. Ludwiś spał snem niewinności. Udało się wreszcie Willemsowi wyrwać z objęć czułej małżonki, żelaznym uściskiem ubezwładnił jej czepiające się jego szyi i karku ramiona. Ah! nic się nie zmieniła. Brudna, płaksiwa, głupia. Nie wzbudzała zaufania.
— Mów, jak tu przybyłaś? — krzyknął, nie miarkując głosu.
— W wielkiej łodzi... z trzema wioślarzami — jąkała się. — Wiem wszystko. Luigarda chwała Bogu niema! Przybyłam, by cię uwolnić... Almayer wszystko mi opowiedział...