Strona:PL Joseph Conrad-Banita 312.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Za nic! nigdy! — złożyła błagalnie dłonie Johanna.
Obrzucił ją wzrokiem jakgdyby się ze snu budził. Skąd się tu wzięłaś? Zapomniał był o niej zupełnie. Obecność jej dziwiła go, lecz nie tak już boleśnie jak w chwili jej wylądowania. Owszem, czuł się raczej łaskawie usposobionym dla tej biernej kobieciny, której pomoc okazywała się tak skuteczną.
A tamta? Myśl się jego zwróciła ku tamtej. Byle się „tamtej“ wywinąć bez sceny — miał wspólny ze wszystkimi mężczyznami wstręt do scen... gdy się poczuwał do winy. — Z „tamtą“ żartów niema, może być niebezpieczną...
W chwili tej była mu Aïsza nienawistną. Czuł, że go gorycz tej nienawiści dusi.
— Poczekaj tu chwilę — rzekł do żony i z niknął poza drzewem.
Przy ogniu woda wrzała hałaśliwie w miedzianem naczyniu, z którego buchała para. Stara niewolnica z obłoków pary wychylała się obojętnie i zgrzybiała.
— Gdzie ona? — spytał ją cicho Wiellems.
Stara ani spojrzała na pytającego, odpowiedziała natychmiast tak, jak gdyby na spodziewane zapytanie gotową miała odpowiedź.
— Przechodziła tędy — mówiła — gdyś drzemał pod drzewem, zanim nadpłynęła łódź i nieznajoma wysiadła z niej na nasz brzeg. Patrzyła na ciebie długo, a oczy jej świeciły jak gwiazdy... nie, jak słońce raczej, taka z nich biła jasność. Poszła tam, dalej, gdzie Lakamba miał ogrody z soczystemi i słodkiemi owocami, wówczas gdyśmy tu nie byli sami, gdy byli tu mężowie z bronią, wielu mężów pieśni i słów wiele...