Strona:PL Joseph Conrad-Banita 316.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nie odchodź, nie zostawiaj mię samej. Boję się! Coś się stało.
— Idź — szeptał ze złością Willems — mówię, że nadejdę. Idźże, słyszysz?
— Nie! nie! nie! — upierała się przy swojem. — Nie na to cię odszukałam, by cię znów stracić. Co to?
Z poza domu dolatywał cichy śpiew. Willems porwał żonę za plecy.
— Idźże, gdy ci każę — syknął przez zaciśnięte zęby.
Ale Johanna tem mocniej do niego lgnęła. Wzniósł brwi i oczy w górę, jak gdyby przyzywał niebiosy na świadka szaleństwa głupiej tej kobiety. Śpiew wzmagał się i nagle ustał. Aïsza zbliżała się pomału, niosąc kwiaty i owoce.
Właśnie wychodziła z za węgła domu, kierując kroki pod rozpościerające nad dziedzińcem konary swe i cień drzewo. Słońce oświecało ją, dodając blasku bijącej od niej radości. Chcąc zapewne uświęcić dzień powrotu w swe ramiona kochanka, przywdziała świąteczne białe szaty. Słońce połyskiwało na złotych haftach odrzuconej w tył zasłony. Złota ze srebrem wstęga podtrzymywała w pasie i ramionach lekką szatę, odkrywającą jak w bronzie utoczone ramiona i piersi. Czarne warkocze, upięte były złotemi, bombiastemi szpilkami, ozdobione gorąco pąsowem kwieciem. Ustroiła się tak dla niego, dla rozkoszy oczu, w których pragnęła widzieć na zawsze odbitą swą postać. Zbliżała się pomału, z twarzą zatopioną w wiązance wonnych jaśminów, oczy przymknęła upojona ich wonią, a bardziej jeszcze zmartwychwstałą w piersiach nadzieją szczęśliwej przyszłości.