Strona:PL Joseph Conrad-Banita 319.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Szalona — syknął nad nią i zwrócił się ku Aïszy. Nie było rady.
Aïsza, która biegła zrazu z szybkością strzały, powstrzymała kroku. Na twarzy jej malowało się zdziwienie. Na krok przed nim zatrzymała się z pyniem w oczach, w pół otwartych ustach. On stał przed nią obnażony do pasa, z pochyloną głową, ponury.
Nieco dalej Mahmat z braćmi zamieniał, uśmiechając się, ciche uwagi i domysły. Ta brązowa, piękna to córka ślepego Omara, walecznego wodza. „Biały“ rosły i silny, za dwóch waży. Nieosobliwy zrobili interes, trzeba będzie obciążyć łódź „białym“, trzema kobietami — bo pewnie i tę starą zechce wziąć ze sobą — i dzieckiem... No! zapłacą drożej. Każdy „biały“ ma dość pieniędzy...
Bracia, pokiwawszy głowami, odeszli do barki. Mahmat pozostał na straży, z ostrzem lancy połyskującem w słońcu ponad jego głową, ociężały, obojętny widz tego, co zajść miało.
Willems przemówił pierwszy ochrypłym głosem, wyciągając rękę przed siebie:
— Oddaj mi rewolwer.
Aïsza rewolwer schowała za plecy i skinieniem brwi wskazując obcych ludzi, drżącemi usty pomału i wyraźnie pytała:
— Swoi to ludzie?
Skłonił milcząco głową. Ona dłoń podniosła do czoła. Z wieńczących ją kwiatów kilka liści spadło na obnażone ramiona.
— Wiedziałeś, że przybędą? wezwałeś? — spytała cicho.
— Nie! — odrzekł energicznie Willems. — Sami tu przybyli, po mnie.