Strona:PL Joseph Conrad-Banita 324.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Johanna, czepiając się obu dłońmi ramienia męża.
— Spójrz — roześmiała się dziko Aïsza, palcem wskazując żonę Willemsa. — Patrz! ależ kobieta ta z Sirani plemienia, z mieszańców! Przelękła się mnie! W oczy mi spojrzeć nie śmie, za ciebie się chowa. Ach jaka szpetna!
Jeśli Johanna nie rozumiała słów, to rozumiała ton, spojrzenie, obelgę. Jak szalona podskoczyła do Aïszy uderzyła ją w twarz, porwała dziecko, które zbudzone płakać zaczęło i wraz z niem pobiegła ku rzece, rzucając przeraźliwe krzyki, wzywając na pomoc niebo, piekło.
Willems, korzystając z zamieszania, manewrował tak, by niepostrzeżenie pochwycić rewolwer z ławy. Spostrzegła to Aïsza, podskoczyła jak pantera, odpychając go z nienacka na bok, rękę z pochwyconą bronią założyła za plecy.
— Nie! nie będziesz miał — wołała. — Idź za nią, za tamtą, naprzeciw wrogów, niebezpieczeństwa, śmierci, idź rozbrojony, z gołemi rękoma i słodkiemi, trującemi słowy, taki, jakiś stanął przedemną. Idź w lasy, na morza, na wody, wszędzie, gdzie śmierć czyha na ciebie...
Urwała. Wpół obnażony, wpół obłąkany Willems był tuż przed nią. Zdala dolatywały krzyki wołającej o pomoc Johanny. Słońce oślepiało Aïszę, padało na nią, na niego, na pusty kąt ziemi, gdzie tyle namiętności wrzało w śmiertelnych zapasach.
W to słoneczne rano nienawiść i zemsta były w powietrzu; antagonizm rasy, krwi, wieczystych nieporozumień pomiędzy mężczyzną i kobietą. — W niej miłość szalona zmieniła się w nienawiść do kochanka, urodzonego pod innem niebem, na ziemi