Strona:PL Joseph Conrad-Banita 330.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mnie, choć więcej chyba od niejednego wart jestem. Patrz pan, Lakamba tytułuje siebie sułtanem, a gdy się do niego udaję w interesach — przeklęte interesy! — nie wychodzi na me spotkanie, tylko wysyła swego kanclerza: jednookiego Babalatchiego. Jego wysokość śpi! Wysokość... Małpa! A Babalatchi? Szkoda żem tego rozbójnika w swoim czasie nie wygnał stąd. A Abdulla? Zamieszkał tu, by być, jak mówi, dalej od „białych“. Arogant! Fortunę jego liczyć trzeba na krocie, gdzie tam, na miljony! Ma pałace, okręty, flotyllę całą. Wszystko zagarnął, zmusił oj... to jest kapitana Luigarda zwrócić się w inną stronę. Teść mój wdał się w te kopalnie złota, wiesz pan. Wyjechał w tym interesie do Europy i zarzucił się tam, jak gdyby był zwykłym bagażem, znikł niby zwykły coolie. Wyobraź pan sobie: kapitan Luigard znika w Europie, jak pierwszy lepszy łapserdak. Cha, cha, cha! Znałeś pan kapitana Luigarda?
— Spotykałem — odrzekł tamten. — Sentymentalny niedźwiedź... korsarz raczej. Sam bywam sen-ty-men-talny!
Almayer westchnął.
— O! sentymentalny. Opowiadałem panu o nagrobku? Sto dwadzieścia dolarów wrzuconych w błoto. Przydałyby mi się dziś. Na nagrobku stary kazał wyryć napis:
„Peter Willems, z łaski Najmiłosierniejszego, wyzwolony od wroga“.
— Cha, cha, cha! Słyszał kto, co podobnego, od wroga! od jakiego? Chyba wrogiem był mu sam kapitan Luigard. Teść mój niewątpliwie niepospolity, znamienity człowiek, lecz dziwak!.. Widziałeś