łem to już na końcu języka, ale wzrok Schomberga był onieśmielający. Mruknąłem więc zamiast tego:
— Może on jest wegetarjaninem.
— On jest skąpcem. Nędznym skąpcem — twierdził hotelarz z wielką siłą. — Naturalnie że mięso nie jest tu takie dobre jak w kraju. I drogie w dodatku. Ale przecież pan widzi. Biorę tylko dolara za śniadanie, a dolara pięćdziesiąt centów za obiad. Niech mi pan pokaże gdzie jest taniej. A dlaczego ja to robię? Korzyści z tej zabawy mam mało. Falk nie chciałby nawet spojrzeć na taki zarobek. A ja to robię dla tutejszej białej młodzieży, która nie miałaby gdzie zjeść porządnego posiłku w przyzwoitem, szanującem się towarzystwie. U mojego stołu jest zawsze towarzystwo pierwszorzędne.
Ogarnął puste krzesła tak pewnem spojrzeniem, że się poczułem jak natręt, który wtargnął do towarzystwa duchów.
— Biały powinien jeść jak białemu przystoi, do stu djabłów — wybuchnął gwałtownie. — Powinien jeść mięso, musi jeść mięso. Ja umiem zdobywać mięso dla moich klijentów jak rok okrągły. Może nie? U mnie się nie pitrasi dla bandy nędznych kulisów; może jeszcze kotlet, panie kapitanie? Nie? Ty tam, boy! zabieraj to.
Oparł się gwałtownym ruchem o tylną poręcz krzesła i czekał posępnie na curry[1]. Nawpół zamknięte żaluzje przyciemniały pokój przesiąknięty zapachem świeżej farby; rój much brzęczał i opadał kolejno, a uśmiech biednej pani Schomberg zdawał się ogniskować głupotę wszystkich durniów, jacy tylko w tych
- ↑ Indyjska korzenna przyprawa.