długim rzędem. Wysiadaliśmy z wózka i wspinaliśmy się do mieszkań przewiewnych niby klatki do pakowania, albo schodziliśmy do izb ponurych jak piwnice. Wsiadaliśmy do wózka, jechaliśmy dalej, wysiadaliśmy znów, z jednym jedynym celem, jak się zdawało, aby zajrzeć za kupę rumowisk. Słońce zniżyło się; mój towarzysz dawał mi krótkie i szyderskie odpowiedzi, ale wynikało z nich, że się wciąż z Johnsonem mijamy. Wreszcie wehikuł nasz stanął raz jeszcze z szarpnięciem, woźnica zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki.
Czarne bajoro przegradzało dróżkę. Kopiec odpadków ze zdechłym psem na wierzchu bynajmniej nas nie odstręczył. Pusta puszka po australijskich konserwach z wołowego mięsa podskoczyła wesoło przed moim butem. Potem przecisnęliśmy się przez szparę w ciernistym płocie…
Znaleźliśmy się na bardzo czystem podwórzu. Wielka kobieta z tamtejszej rasy — o gołych brunatnych nogach, grubych jak u słonia — czołgała się za srebrnym dolarem, który się skądś wytoczył. Była to pani Johnson we własnej osobie.
— Pański Johnson jest w domu — rzekł były sierżant i usunął się na bok, zaznaczając ostentacyjnie zupełną obojętność w stosunku do wszystkiego co mogło nastąpić. Johnson stał tyłem do chaty o ścianach z mat, stojącej na palach. W lewej ręce trzymał banan. Prawą rzucił w przestrzeń drugiego dolara. Tym razem kobieta złapała go w lot i opuściła się ciężko na ziemię, aby się nam przypatrywać w wygodniejszej pozycji.
„Mój Johnson“ miał bladą, nieogoloną twarz, siwe włosy, a łokcie i plecy zabłocone; przez rozłażące się
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.