przerażony drobiazgowem wykończeniem tego ciemnego spisku.
— Pożyczył mi, mój poczciwcze, a nie dał mi — poprawił ze słodyczą. — Spotkał mnie na przechadzce wczoraj wieczór, a że chciał być, jak zwykle, usłużny — — Czyby pan tak nie poszedł sobie do djabła z mojego podwórza?
Co rzekłszy, bez żadnego ostrzeżenia cisnął banan, który przeleciał koło mojej głowy i trafił policjanta akurat pod lewem okiem. Ten rzucił się na nędznego Johnsona, bełkocząc z wściekłości. Upadli obaj… Ale po co się rozwodzić nad niedolą, poniżeniem, bezsensem tamtych chwil, nad mojem zmęczeniem, i brakiem tchu, i śmiesznością, i upokorzeniem i — i — kroplistym potem? Odciągnąłem byłego huzara. Zachowywał się jak dzikie zwierzę. Zdaje się, że utrata wolnego popołudnia bardzo mu była nie na rękę, gdyż ogród, który miał przy domku, wymagał jego osobistego dozoru. Lekkie uderzenie bananem rozpętało w nim bestję. Gdyśmy odchodzili, Johnson leżał nawznak, wciąż jeszcze siny na twarzy, ale zaczynał poruszać zlekka nogami. Podczas tego wszystkiego wielka kobieta siedziała wciąż na ziemi, widocznie obezwładniona okropnym strachem.
Przez pół godziny trzęśliśmy się w sunącem pudełku, milcząc głucho. Były sierżant tamował krew płynącą z długiej kresy na policzku.
— Mam nadzieję, że pan jest zadowolony — rzekł nagle. — Ładny koniec tej błazeńskiej historji! Gdyby pan się nie pokłócił z kapitanem holownika o jakąś tam dziewczynę, nigdyby do tego wszystkiego nie doszło.
— Tak panu opowiadano? — rzekłem.
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/075
Ta strona została uwierzytelniona.