Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

den za drugim, wybladłe szkielety o wytrzeszczonych oczach — ostrożne, powolne, pożądliwe, nieczyste i głodne. Właściciel jedynej broni palnej na statku stał naprzeciwko nich, a drugi najlepszy człowiek — cieśla — leżał martwy między Falkiem a tamtymi.
— Oczywiście został zjedzony — rzekłem.
Skłonił powoli głowę, wstrząsnął się zlekka, przeciągając ręce po twarzy, i rzekł:
— Nie miałem nigdy żadnej sprzeczki z tym człowiekiem. Ale między nim a mną było jego i moje życie.
I pocóż ciągnąć dalej historję tego okrętu, historję o pompie ze świeżą wodą — tem źródle śmierci — o uzbrojonym człowieku, o morzu rządzonem przez żelazną konieczność, o widmowej zgrai miotanej przez grozę i nadzieję, o niemych i głuchych niebiosach? Bajka o Latającym Holendrze z jej konwencjonalną zbrodnią i sentymentalną pokutą blednie wobec tej historji jak wdzięczna girlanda, jak smuga białej mgły. Cóżby tu można powiedzieć, czegoby każdy z nas sam nie mógł odgadnąć? Sądzę że Falk zaczął od tego, iż obszedł cały okręt z rewolwerem w ręku aby odebrać wszystkie zapałki. Ci umierający z głodu nędzarze mieli wbród zapałek! Falk nie chciał aby mu podpalono okręt pod nogami, z nienawiści albo rozpaczy. Mieszkał pod gołem niebem na mostku, skąd ogarniał wzrokiem cały tylny pokład i jedyny dostęp do pompy. Żył! Niektórzy z tamtych żyli także — ukryci, niespokojni; wychodzili ze swych kryjówek jeden za drugim na kuszący odgłos wystrzału. A Falk nie był samolubny. Dzielił się z nimi; ale tylko trzech pozostało przy życiu, gdy okręt polujący na wieloryby, wracając ze swej wyprawy, najechał prawie na prze-