ogorzałą twarz i siwe, niezmiernie bystre oczy; miał również talent wyciągania ludzi na swobodną rozmowę i niewyczerpaną cierpliwość w słuchaniu ich opowiadań.
Pewnego dnia, gdy wyjeżdżaliśmy kłusem z dużej wsi, kierując się ku cienistej drodze, zobaczyłem po lewej stronie niską, czarną chatę, z malutkiemi szybkami w oknach, pnącemi roślinami na tylnej ścianie, gontowym dachem i różami, które wiły się zrzadka po zniszczonej kracie wystawki. Kennedy ściągnął lejce i koń przeszedł w stępa. W pełnem słońcu stała kobieta i zarzucała ociekającą wodą derkę na sznur przeciągnięty między dwiema staremi jabłoniami. A gdy kurtyzowany kasztan o długiej szyi, wyrywając się naprzód, szarpnął lewą rękę doktora obciągniętą w grubą, skórzaną rękawiczkę, ten zawołał poprzez płot do kobiety: „Jakże tam twoje dziecko, Amy?“
Miałem czas przypatrzyć się jej tępej twarzy — czerwonej, ale jakby nie od rumieńca tylko od tęgiego policzka; zapamiętałem również krępą jej postać i rzadkie, ciemno brunatne włosy, ściągnięte w ciasny węzeł z tyłu głowy. Wyglądała zupełnie młodo. Jej głos brzmiał cicho i nieśmiało; słychać było wyraźnie że brak jej tchu.
— Chłopiec zdrów, dziękuję panu.
Pojechaliśmy dalej kłusem.
— Pan pytał pewnie o jakiegoś małego pacjenta? — rzekłem, a doktór, zacinając z roztargnieniem kasztana, mruknął:
— Jej mąż był dawniej moim pacjentem.
— Wygląda na tępą — zauważyłem odniechcenia.
— Otóż to właśnie — rzekł Kennedy. — Bardzo jest bierna. Dość spojrzeć na te czerwone ręce, wiszące
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.