tonem. Gdy Swaffer zaciął konia, opłakany stwór, siedzący pokornie obok niego, o mało co nie wyleciał przez tylne oparcie wysokiego, dwukołowego wózka — taki był osłabiony. Swaffer zabrał go wprost do domu. I wówczas właśnie ja się pojawiłem na scenie.
— Zostałem wezwany przez staruszka w bardzo prosty sposób: kiwnął na mnie palcem zza wrót swego domu, gdy zdarzyło mi się tamtędy przejeżdżać. Zeskoczyłem oczywiście z kabrjoletu.
— „Coś panu pokażę“ — mruknął, prowadząc mnie do szopy stojącej w pobliżu zabudowań fermy.
— Tam to zobaczyłem rozbitka po raz pierwszy w długiej, niskiej izbie, która stanowiła część budynku przypominającego wozownię. Gołe ściany były pobielone wapnem, a w jednej z nich, u końca izby, widniał mały czworokątny otwór o brudnej, pękniętej szybce. Włóczęga leżał nawznak na posłaniu ze słomy pod paru końskiemi derkami; miało się wrażenie że zużył resztę sił na oczyszczenie się z błota. Nie mógł prawie wcale mówić; derki miał podciągnięte pod brodę, a szybki jego oddech i połyskliwe, niespokojne czarne oczy przypominały mi dzikiego ptaka schwytanego w sidła. Podczas gdy go badałem, stary Swaffer stał u drzwi, milcząc, i przesuwał palce po wygolonej wierzchniej wardze. Wydawszy kilka poleceń, przyrzekłem że przyślę butelkę z lekarswem i naturalnie zadałem kilka pytań.
— „Smith złapał go między stogami w News Barns“ — rzekł stary po swojemu, rozważnie i obojętnie, jak gdyby tamten był naprawdę czemś w rodzaju dzikiego zwierzęcia. „I w taki sposób dostał się do mnie. Dziwny okaz, prawda? Niechno mi pan powie, doktorze — pan zwiedził przecież cały świat — czy pan nie myśli, że to coś w rodzaju Hindusa wpadło nam w ręce?“
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.