Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

jak spacerowe drogi, a wygląd mieszkańców, szczególniej w niedzielę, świadczył o dostatku. Przybłęda zastanawiał się, czemu ci ludzie mają tak twarde serca i takie zuchwałe dzieci. Dostawał swoją strawę u drzwi od tyłu, niósł ją oburącz do szopy, i siedząc samotnie na pryczy, robił znak krzyża, poczem zabierał się do jedzenia. Przed pójściem na spoczynek klęczał obok tej samej pryczy wśród wczesnego mroku krótkich dni, odmawiając głośno Ojcze nasz. Za każdym razem gdy spotykał starego Swaffera, kłaniał mu się ze czcią w pas, poczem stawał wyprostowany, staruszek zaś trzymał palce na górnej wardze, patrząc na niego badawczo w milczeniu. Kłaniał się nisko także i pannie Swaffer, która oszczędnie prowadziła ojcu gospodarstwo; była to czterdziestopięcioletnia kobieta o szerokich plecach, grubych kościach i siwych, spokojnych oczach; kieszeń od sukni miała zawsze pełną kluczy. Należała do kościoła anglikańskiego — jak twierdzono — (ojciec jej był natomiast kuratorem kaplicy Baptystów); u pasa nosiła mały, stalowy krzyżyk. Nie zdejmowała nigdy surowej czarnej sukni przez pamięć na jednego z niezliczonych Bradleyów z sąsiedztwa, za którego miała wyjść zamąż przed jakiemiś dwudziestu pięciu laty; był to młody farmer, który skręcił sobie kark na polowaniu w wilję ślubu. Panna Swaffer miała obojętną twarz ludzi głuchych, mówiła bardzo rzadko, a wargi jej, cienkie jak u ojca, zdumiewały czasami tajemniczą ironją wyrazu.
— Takim to ludziom przybłęda winien był posłuszeństwo. Przytłaczająca samotność zdawała się nań padać z ołowianego nieba podczas tej zimy bez słońca. Wszystkie twarze były smutne. Nie mógł mówić do nikogo, i nie miał nadziei iż kiedykolwiek kogo zro-