staruszek, klęcząc na czele wszystkich członków rodziny, i dorosłych, i dzieci, każdego wieczoru w życiu. Choć przybłęda nosił teraz przy robocie welwetowe spodnie, a w niedzielę ciemno popielate tandetne ubranie, nieznajomi spotykający go na drodze odwracali się i patrzyli wślad za nim. Jego cudzoziemskość miała szczególne i niezatarte piętno. W końcu ludzie oswoili się z jego widokiem. Z nim jednak nie oswoili się nigdy. Szybki jego, polotny krok, smagła cera, kapelusz zsunięty na lewe ucho, zwyczaj noszenia podczas ciepłych wieczorów kurtki zarzuconej na jedno ramię nakształt huzarskiego dolmanu; sposób w jaki skakał przez kładki, nie dla popisywania się zręcznością, ale poprostu aby posuwać się naprzód — wszystkie te dziwactwa ściągały nań pogardę i były kamieniem obrazy dla mieszkańców wsi. Oni nie leżeliby w trawie w obiadowej porze, wyciągnięci nawznak i zapatrzeni w niebo. Nie wałęsaliby się również po polach, wykrzykując ponure melodje. Ileż razy słyszałem wysoki jego głos z za grzbietu jakiegoś pochyłego pastwiska, lekki i bijący w górę jak u skowronka — głos o rzewnem, ludzkiem brzmieniu — nad naszemi polami, które słyszą tylko śpiew ptaków. I jabym się lękał go także na miejscu tamtych wieśniaków. Ach! Człowiek ten niepodobny był do nikogo; serce miał niewinne, pełne dobrej woli, której nie potrzebował nikt, i — jakby go przeniesiono na inną planetę — był oddzielony niezmierną przestrzenią od swej przeszłości, i zupełną niewiedzą od tego co go czekało. Jego szybki, żarliwy sposób mówienia poprostu każdego raził. „Takie porywcze licho“, mówiono o nim. Pewnego wieczoru w oberży „Pod czwórką koni“, przybłęda, napiwszy się trochę whisky, wyprowadził
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.