To co wiedziano o kapitanie Hagberdzie w małym porcie morskim Colebrook niekoniecznie przemawiało na jego korzyść. Nie pochodził z Colebrook. Osiedlił się tam wśród okoliczności bynajmniej nie tajemniczych — swego czasu opowiadał o nich bardzo często — lecz niezmiernie dziwacznych i bezsensownych. Miał widać trochę pieniędzy, gdyż kupił kawał gruntu i kazał sklecić bardzo tanim kosztem parę brzydkich, żółtych domków z cegły. Jeden z nich zajmował sam a drugi wynajął Jozuemu Carvilowi — ślepemu Carvilowi, który był dawniej przedsiębiorcą okrętowym i zażywał złej reputacji domowego tyrana.
Owe domki miały wspólną ścianę i wspólną żelazną barjerę, dzielącą frontowe ogródki; drewniany płot przegradzał ogród od tyłu. Pannie Bessie Carvil wolno było, jak gdyby według przysługującego jej prawa, wieszać na płocie serwety — niebieskie gałgany — lub jakiś fartuch, który chciała wysuszyć.
— Drzewo gnije od tego, moja duszko — rzucał kapitan łagodną uwagę, stojąc po drugiej stronie płotu, za każdym razem gdy widział że Bessie korzysta ze swego przywileju.
Była wysokiego wzrostu; płot natomiast był niski i mogła oprzeć się na nim łokciami. Ręce miewała czerwone od dopiero co skończonej przepierki, ale ramiona jej były białe i kształtne. Patrzyła na gospodarza w porozumiewawczem milczeniu, pełnem jak gdyby przenikliwości, wyczekiwania i pragnienia.
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.