przerywał ich rozmowę. Bessie zaczynała natychmiast zwijać szydełkową robótkę albo składać szycie bez najlżejszej oznaki pośpiechu. Tymczasem głos wyjący i ryczący jej imię nie zamilkał, tak że rybacy, wałęsający się po tamie z drugiej strony drogi, odwracali głowy ku domkom. Bessie wracała powoli przez frontowe drzwi, i w chwilę potem zapadało głębokie milczenie. Niebawem ukazywała się znów, prowadząc za rękę człowieka niezgrabnego i nieobrotnego jak hipopotam, o twarzy złej i skwaszonej.
Był to wdowiec, dawniej przedsiębiorca okrętowy, którego przed laty zaskoczyła ślepota w pełni pracy. Zachowywał się wobec córki, jakby była odpowiedzialna za nieuleczalność tego kalectwa. Słyszano nieraz gdy ryczał w niebogłosy — jakby rzucając wyzwanie niebu — że teraz już go nic nie obchodzi: zarobił dosyć pieniędzy, żeby dzień w dzień mieć jaja z szynką na śniadanie. Dziękował za to Bogu szatańskim tonem, jak gdyby Mu urągał.
Kapitan Hagberd miał tak niekorzystne wyobrażenie o swoim lokatorze, że powiedział raz pannie Bessie:
— To bardzo dziwaczny człowiek, moja duszko.
Bessie robiła tego dnia na drutach, kończąc parę skarpetek dla ojca, gdyż należało to do jej obowiązków. Nienawidziła roboty na drutach, i ponieważ była właśnie przy pięcie, musiała trzymać oczy na skarpetce.
— Naturalnie że byłoby zupełnie inaczej, gdyby musiał się troszczyć o przyszłość syna — ciągnął kapitan z pewnem roztargnieniem. — Dziewczyny, oczywiście, tyle nie potrzebują — hm — hm. Nie uciekają z domu, moja duszko.
— Nie — odrzekła spokojnie panna Bessie.
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.