Kapitan Hagberd zachichotał wśród kopców porytej ziemi. W swym marynarskim stroju, z twarzą schłostaną przez wichry i brodą jak u ojca Neptuna, przypominał zdetronizowanego bożka, który trójząb na szpadel zamienił.
— On pewnie uważa, że cię już do pewnego stopnia zabezpieczył. To jest właśnie dobra strona córek. A jeśli chodzi o mężów dla nich… — Tu mrugnął znacząco. Panna Bessie, zatopiona w robocie, zaczerwieniła się lekko.
— Bessie! Kapelusz! — wrzasnął nagle stary Carvil.
Siedział pod drzewem niemy, bez ruchu, jak jakie bóstwo, przedmiot szczególnie potwornego bałwochwalstwa. Nie otwierał wcale ust, chyba tylko po to aby wrzeszczeć na nią, do niej, czasami także i o niej, a wówczas nie znał miary w wymyślaniu. System Bessie polegał na tem, że nigdy mu nie odpowiadała; wrzeszczał póki mu nie usłużyła — póki go nie potrząsnęła za ramię lub nie włożyła mu cybucha fajki między zęby. Należał do nielicznych ślepców, którzy palą.
Gdy poczuł że Bessie wkłada mu na głowę kapelusz, zamilkł natychmiast. Potem wstał i wyszli razem przez furtkę. Opierał się ciężko na jej ramieniu. Podczas tych powolnych, uciążliwych spacerów miało się wrażenie, że Bessie wlecze za pokutę brzemię tej bezkształtnej, wielkiej postaci. Zwykle przechodzili odrazu przez drogę (domki stały w polu blisko portu, jakieś dwieście yardów od końca ulicy) i przez długi, długi czas było ich widać, jak wstępowali nieznacznie po drewnianych schodach, wiodących na szczyt grobli. A grobla ciągnęła się ze wschodu na
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.