ludzkie oko nie mogło na nich spocząć, póki Harry ich nie zobaczy. Właściwie to nikt nigdy nie był w domku Hagberda; kapitan chodził sam koło swego gospodarstwa i strzegł tak zazdrośnie przywileju syna, że drobne przedmioty domowego użytku, które czasem w mieście kupował, przemycał chyłkiem przez frontowy ogródek pod swem płóciennem ubraniem. Potem, ukazując się znowu, usprawiedliwiał się przed Bessie:
— To tylko kociołek, moja duszko.
A Bessie, jeśli nie była zanadto zmęczona codziennem harowaniem, lub wydręczona przez ojca do ostatecznych granic, śmiała się do niego i mówiła z rumieńcem:
— Dobrze, dobrze, panie kapitanie; ja tam niecierpliwa nie jestem.
— No, moja duszko, niedługo już będziesz czekała — odpowiadał z nagłym przypływem nieśmiałości i wyglądał na zaniepokojonego, jakby podejrzewał, że coś jest gdzieś nie w porządku.
Co poniedziałek płaciła mu komorne poprzez barjerę. Chwytał łapczywie szylingi. Żałował każdego pensa, który musiał wydać na swoje potrzeby, a gdy rozstawał się z Bessie aby iść po zakupy, już na ulicy zachodziła zmiana w jego zachowaniu. Poza osłoną jej litości czuł się narażony na wszystko i bezbronny. Szedł pod murami, ocierając się o nie ramieniem. Nie dowierzał ludziom dziwakom, a jednak w owych czasach już nawet dzieci przestały wołać na niego, a kupcy obsługiwali go bez słowa. Najlżejsza aluzja do ubrania wprawiała Hagberda w szczególny lęk i zakłopotanie, jakby to były przytyki zupełnie nieuzasadnione i niezrozumiałe.
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.