— Co też ty opowiadasz! Mój chłopiec! Nie chciałby spojrzeć na jedyną rozsądną dziewczynę w obrębie kilku mil? A jak ci się zdaje, od czegóż ja tu jestem, moja duszko — moja duszko — moja duszko?... Jeszcze czego! Poczekaj tylko. Poprostu tylko poczekaj. Przekonasz się jutro. Już ja mu —
— Bessie! Bessie! Bessie! — zawył z wnętrza domku stary Carvil. — Bessie! moja fajka!
Ślepy tłuścioch oddawał się iście rozpustnemu lenistwu. Nie chciało mu się podnosić ręki i sięgać po przedmioty, które Bessie umieszczała mu zawsze pod bokiem. Nie chciało mu się poruszyć żadnym członkiem, ani wstać z krzesła, ani zrobić kroku w tym pokoju (gdzie umiał się ruszać równie dobrze, jakby miał zdrowe oczy) nie wzywając Bessie i nie zwieszając się u jej ramienia całym swym ohydnym ciężarem. Nie przełknął nic, jeśli jej przy nim nie było. Wyolbrzymiał swą bezradność i swą niedolę, aby uczynić z córki jeszcze uleglejszą niewolnicę. Bessie stała chwilę bez ruchu, zaciskając zęby w ciemności, poczem odwróciła się i weszła powoli do domku.
Kapitan Hagberd powrócił do swego szpadla. Krzyki w willi Carvila ustały, i po chwili ukazało się światło w oknie saloniku na parterze. Jakiś człowiek idący od końca ulicy pewnym, nieśpiesznym krokiem, minął domki, ale spostrzegł widać kapitana Hagberda, bo wrócił parę kroków. Zimny, biały blask ociągał się jeszcze na zachodniem niebie. Nieznajomy oparł się o furtkę.
— Pan jest pewnie kapitanem Hagberdem — rzekł ze swobodą i pewnością siebie.
Stary zawrócił na pięcie i wyciągnął szpadel z ziemi — spłoszony tym obcym głosem.
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.