— Tak, to ja — odrzekł nerwowo.
Tamten, uśmiechając mu się prosto w twarz, wyrzekł bardzo powoli:
— Zdaje mi się, że to pan szuka syna przez ogłoszenia?
— Mojego syna Harry’ego — mruknął kapitan Hagberd, zapominając o swej nieufności. — On wraca jutro.
— Cóż znowu! — zdumiał się nieznajomy i ciągnął dalej, zmieniwszy ton nieznacznie: — Ale broda to panu wyrosła jak samemu świętemu Mikołajowi.
Kapitan Hagberd przysunął się nieco bliżej i pochylił naprzód, opierając się na szpadlu.
— Idź pan w swoją drogę — rzekł nieśmiało z urazą, gdyż bał się zawsze żeby się z niego nie wyśmiewano. W każdym stanie ducha, nie wyłączając obłąkania, równowaga polega na szacunku dla samego siebie. Naruszenie tego uczucia sprawia człowiekowi dotkliwą przykrość; a kapitan Hagberd żył wśród pewnych ustalonych wyobrażeń i cierpiał nad tem, jeśli drwiące uśmiechy naruszały jego świat. Tak, ludzkie śmiechy były straszne. Wskazywały że coś jest nie w porządku; ale co? Nie umiał tego powiedzieć; a oto ten nieznajomy drwił sobie z niego najwidoczniej — przybył umyślnie aby z niego szydzić. Kapitan czuł się zawsze bardzo nieswojo wśród ludzi, ale nigdy mu jeszcze tak nie ubliżono.
Nieznajomy, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo mu grozi rozwalenie głowy szpadlem, rzekł poważnie:
— Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam? Zdaje mi się że z temi pana wiadomościami to nie wszystko jest w porządku. Możeby mnie pan tak wpuścił?
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.