węgiel. Miał stały kontrakt z gazownią. Myślałby kto że się wyprawia na wieloryby — na trzy lata z okładem. Ha, ha! Nic podobnego. Co najwyżej dziesięć dni na morzu. „Morski Latawiec“ był dzielnym statkiem. Czy nie piękna nazwa? Należał do wuja mojej matki…
Urwał i zapytał zniżonym głosem:
— Czy stary mówił pani kiedy, na co matka umarła?
— Tak — odrzekła gorzko panna Bessie: — z niecierpliwości.
Nie odzywał się wcale przez chwilę, a potem rzekł nagle:
— Tak się bali abym nie poszedł na złą drogę, że mnie poprostu wypędzili. Matka gderała na mnie ciągle że się wałkonię, a stary powiedział, że prędzej duszę ze mnie wytrzęsie niż mnie puści na morze. No i zanosiło się doprawdy, że tak zrobi — to też sobie poszedłem. Tak mi się widzi czasami, że urodziłem się im przez pomyłkę — tam w ich kojcu.
— A gdzież to pan powinien był się urodzić? — przerwała mu Bessie Carvil wyzywającym tonem.
— Pod gołem niebem, na jakiemś wybrzeżu, w wietrzną noc — odparł z błyskawiczną szybkością. Potem zamyślił się. — Z nich to zawsze była para dziwadeł, słowo daję, a stary pozostał takusieńki jak dawniej, no nie? Żeby mi, psiakrew, szuflę zrzucić na — — Słyszy pani? Kto to się tak drze? „Bessie“, „Bessie“. To w pani domu.
— Wołają mnie — rzekła obojętnie.
Odstąpił nabok, usuwając się ze światła.
— To pani mąż? — zapytał tonem człowieka przyzwyczajonego do schadzek. — Taki głos przydałby się na pokładzie w grzmoty i ulewę.
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.