— Czem pan jest? marynarzem? — spytał nerwowy głos.
Bessie wysunęła się była z domu jak cień — przyciągnięta przez drugi zuchwały cień, czekający pod ścianą jej domu.
— Wszystkiem. Jako majtek potrafię także na kęs chleba zarobić. I tak też wróciłem tym razem.
— Skąd pan przyjechał? — spytała.
— Z pysznej biby — odrzekł — londyńskim pociągiem. Brr! Nienawidzę tego zamknięcia w wagonie. W domu to mniej mi jest przykro.
— Ach — odrzekła — to dobrze.
— Bo w domu można każdej chwili otworzyć przeklęte drzwi i pójść prosto przed siebie.
— I nigdy nie wrócić?
— Przynajmniej przez szesnaście lat — zaśmiał się. — Wraca człowiek do kojca na króliki i dostaje w łeb parszywą starą szuflą…
— Okręt nie jest znów taki wielki — zadrwiła.
— Nie, ale morze jest wielkie.
Spuściła głowę, i jakby jej uszy otwarły się nagle na głosy świata, usłyszała za wałem tamy rozkołysane wczorajszą burzą morze, rozbijające się o brzegi wśród monotonnych i uroczystych drgań, jakby cała ziemia była jednym, bijącym dzwonem.
— A zresztą — cóż, okręt jest okrętem. Kocha się go i rzuca się go; a podróż to nie małżeństwo — zacytował lekkim tonem marynarskie przysłowie.
— To nie małżeństwo — powtórzyła szeptem.
— Nie kryłem się nigdy za fałszywem nazwiskiem i nie powiedziałem jeszcze nigdy kłamstwa kobiecie. Jakiego kłamstwa? No więc właśnie tego kłamstwa.
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.