— Czas panu wypocząć.
Wyprostował się, odstępując od ściany, i rzekł surowym głosem:
— Czas mi iść.
Ale jeszcze nie odchodził. Oparł się znów o ścianę i zanucił w zadumie parę taktów jakiejś obcej melodji.
Bessie czuła, że zbiera jej się na płacz.
— To znów jedna z tych okrutnych pana śpiewek — rzekła.
— Nauczyłem się jej w Meksyku — w Sonorze — opowiadał swobodnie. — To pieśń ludzi zwanych Gambucinami. Nie słyszała pani o nich? Pieśń ludzi, którzy nie znają spoczynku. Nic ich w miejscu utrzymać nie może — nawet kobieta. Spotykał się z nimi człowiek od czasu do czasu w dawnych latach, gdzieś na skraju krainy złota, tam na północ za Rio Gila. Widziało się i tamte strony. Pewien inżynier poszukujący złota w Mazatlanie wziął mnie z sobą, żebym mu pomagał pilnować wagonów. Poręcznie mieć z sobą marynarza — w każdym wypadku. Pustynia tam a pustynia; rozpadliny w ziemi takie że dna nie widać; i góry — szczere skały sterczące wysoko jak mury i wieże kościelne, tylko że sto razy wyższe. Wąwozy pełne głazów i czarnych kamieni. Nie ujrzysz tam ani źdźbła trawy; a słońce o zachodzie takie czerwone, jakiegom nigdzie nie widział — czerwone jak krew i złe. To jest piękne.
— Pan chyba nie chce tam wrócić? — wyjąkała.
Roześmiał się lekko.
— Nie. To ta przeklęta kraina złota. Trzęsło mnie czasem kiedym się na toto patrzył — a niech pani nie zapomina, że była nas spora kupa ludzi; tymcza-
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.