— Harry!
Nie doszło jej nawet zamierające echo kroków. Nic. Nawet grzmot przypływu, głos niespokojnego morza jak gdyby ucichł. Ustały wszystkie dźwięki, zamarł wszelki rytm życia, jakby Bessie została sama jedna, zagubiona w tym kamiennym kraju, o którym jej opowiadano, w kraju gdzie snują się obłąkańcy, szukając złota, i gardzą odkrytemi skarbami.
Kapitan Hagberd stał na czatach w swym ciemnym domu. Otworzyło się okno; i w ciszy kamiennego kraju przemówił głos nad głową Bessie, wysoko w czarnem powietrzu — głos obłędu, kłamstwa, rozpaczy — głos niewygasającej nadziei.
— Czy ten kpiarz, ten szpicel już sobie poszedł? Czy go słyszysz tu gdzie, moja duszko?
Wybuchnęła płaczem.
— Nie! nie! nie! Już go nie słyszę wcale — łkała.
Zaczął chichotać tryumfująco na górze.
— Odstraszyłaś go. Dzielna z ciebie dziewczyna. Teraz już wszystko będzie dobrze. Nie niecierpliw się, moja duszko. Jeszcze jeden dzień.
W sąsiednim domku stary Carvil, wylegując się jak jaki król w swym fotelu, przy lampie palącej się na stole, wrzasnął wniebogłosy:
— Bessie! Bessie! Ty tam, Bessie!
Usłyszała go wreszcie i, jakby pokonana przez los, ruszyła chwiejnym krokiem, milcząc, z powrotem ku domowi, ku swemu dusznemu piekiełku. Nie było tam wyniosłej bramy ani straszliwego napisu o zawiedzionych nadziejach — i Bessie nie rozumiała w czem leży jej wina.
Kapitan Hagberd na górze doprowadził się stopniowo do stanu hałaśliwego szczęścia.
Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.