Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 019.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jim, obezwładniony ciosem spadającego nań masztu na początku tygodnia, o którym jego szkocki kapitan zwykł był później powtarzać: „Ludzie! to cud, doprawdy, jak okręt mógł przeżyć to wszystko!" spędził wiele dni wyciągnięty na grzbiecie, oszołomiony, przybity, zgnębiony, przechodząc męki, jak na dnie przepaści, w której niema ukojenia. Nie dbał o to, jaki będzie koniec i w chwilach przytomności był na wszystko obojętny. Niebezpieczeństwo, gdy nie jest widziane, posiada nieokreśloność myśli ludzkich. Bojażń, cieniem się kryjąca imaginacya, wróg ludzi, rodzic wszelkich strachów, niepodsycana zapada w spokój wyczerpanych wzruszeń. Jim po za mieładem, panującym w potrząsanej kajucie, nie widział nic. Leżał, patrząc na otaczające go spustoszenie i rad był, że nie potrzebuje iść na pokład, ale od czasu do czasu jakiś niezwalczony niepokój chwytał go; dyszał i wił się pod kołdrą i wówczas bezmyślna brutalność istnienia, związana z agonią takich odczuć, napełniała go rozpaczliwem pragnieniem ucieczki za jakąkolwiek cenę. Następnie wróciła piękna pogoda i nie myślał już o tem więcej.
Powstał jednak kulawy i słaby i gdy okręt przybył do jednego ze wschodnich portów, musiał pójść do szpitala.
Powoli wracał do zdrowia, więc go pozostawiono w szpitalu. Było tylko dwóch jeszcze pacyentów pod opieką białych ludzi: jakiś marynarz ze złamaną nogą i dostawca kolejowy sąsiedniej prowincyi, tknięty jakąś tajemniczą chorobą podzwotnikową, który utrzymywał, że doktór jest osłem i leczył się patentowanemi środkami, przemycanemi przez oddanego mu sługę. Ci dwaj opowiadali sobie nawzajem życie swoje, grali trochę w karty, lub leżąc na fotelach, w szlafrokach, ziewali dzień cały, nie mówiąc ani słowa.
Szpital stał na wzgórku i łagodny wietrzyk, wpływając przez okna zawsze szeroko otwarte, przynosił łagodność nieba, obezwładnienie ziemi, to cza-