Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 029.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

łachman, ciągnął dalej swe jeremiady. Marynarzom dobrze się tu dzieje na górze, a jaki z nich pożytek na świecie, to onby dużo dał, żeby to wiedzieć, a biedni maszyniści muszą pilnować, by parowiec szedł, a przytem mogą doskonale i inne rzeczy robić — takie życie to...
— Milcz! — mruknął groźnie Niemiec.
— A tak! milcz! — a gdy coś złego się dzieje, to lecisz pan do nas, co? — odparł tamten. — On jest nawpół ugotowany, pewny jest tego; ale w każdym razie nie dba już o liczbę swych grzechów, gdyż przez ostatnie trzy dni przeszedł przez próbę życia, jakie będą pędzili źli ludzie po śmierci — tak, tak — a przytem, jest prawie ogłuszony tym hałasem, hukiem na dole. Tam wre, kipi jak w piekle, a dlaczego on dzień i noc ryzykuje życie, dane mu od Boga, tego sam powiedzieć nie może. Widocznie urodził się takim głupim. Już on...
— Gdzieżeś się upił? — pytał Niemiec dzikim głosem, ale nie ruszając się z miejsca; światło od kompasu padało na niego, uwydatniając tę niezgrabną figurę, jakby z kawała tłuszczu wyciętą. Jim odchodził, uśmiechając się do niknącego widnokręgu; serce jego przepełnione było szlachetnemi popędami i myśli jego podziwiały własną jego wyższość.
— Upił? — powtórzył maszynista pogardliwie; uwiesił się rękami na belce, tworząc ciemną plamę, poruszającą się miarowo. — Nie pana kosztem, kapitanie! Jesteś na to za skąpy, do pioruna! Wolałbyś widzieć, jak porządny człowiek umiera, a nie dałbyś mu kropli sznapsa. To wy, Niemcy, nazywacie oszczędnością!
Stawał się sentymentalny. Poczciwy pierwszy maszynista dał mu naparsteczek o dziesiątej „tylko jeden, Bóg mi świadkiem!” — poczciwy stary; ale żeby takiego starego wygę jak on, wyprowadzić z równowagi — na to nie wystarczyłaby i pięciowiadrowa beczka. O nie! W każdym razie, nie dziś w nocy. Spał